- 1 -
Lubili go wszyscy w całym ośrodku, a szczególnie my -
dzieci. Biegaliśmy za nim, kiedy pojawiał się na głównym placu
przy bramie, a on zawsze witał nas uśmiechem, poklepywał po plecach
i opowiadał różnie wesołe historie. Bywało też, że kopał z
nami piłkę albo częstował cukierkami. Wyciągał je całą
garścią z kieszeni za dużej na niego marynarki i przepraszał, że
dziś ma tylko tyle i więcej dać nam nie może.
Kim był, nie mieliśmy pojęcia. Podobno kiedyś kierował
wielką fabryką. Niektórzy mówili też, że to nie była fabryka,
tylko całe miasto. Ale dla nas nie miało to większego znaczenia.
Wystarczyło, że przed przyjazdem do ośrodka był kimś ważnym, a
teraz - jednym z dziesiątków jego mieszkańców nie rzucającym się
w oczy i nie sięgającym do swojej przeszłości. Jak wszyscy
codziennie przychodził do stołówki, gdzie wydawano nam skromne
porcje śniadań, obiadów i kolacji. Jak większość raz w tygodniu
oddawał niezbyt wyszukaną bieliznę do prania i jak niektórzy
zgłaszał się od razu do pomocy, gdy personel sygnalizował taką
potrzebę. Na szczęście były to na ogół raczej proste czynności,
do których czasem dopuszczano także nas, czyli młodzież w wieku
szkolnym. Jak się później miało okazać, zwykle na jego
życzenie.
Nie byliśmy również pewni, jak się nazywał. Brakowało nam
odwagi, żeby go o to zapytać, a on nie czuł chyba potrzeby, żeby
zwierzać się nam ze swoich osobistych spraw. Cieszyliśmy się, że
ktoś w wieku naszych rodziców ma ochotę i potrafi bawić się z
nami, chociaż nie jest do tego w żaden sposób zobowiązany; że
- 2 -
poświęca nam swój czas i traktuje tak, jakby był naszym
rówieśnikiem. Czuliśmy też zgodnie wzajemną więź i zaufanie,
choć nie łączyły nas przecież żadne więzy pokrewieństwa. Mimo
to, a może właśnie dlatego nazywaliśmy go między sobą Wujciem.
Wujcio trafił do ośrodka jakiś czas przed nami. Kiedy mnie,
mamę i babcię przywieziono z dworca, gdzie spędziliśmy pierwszych
kilka dni, on już tam był. Stał na głównym placu w towarzystwie
kilku innych mężczyzn i patrzył, niby mimochodem, jak wysiadamy z
pełnego ludzi autobusu. Po zabraniu bagażu wskazano nam drogę do
baraku recepcji, przed którym wkrótce ustawiła się długa kolejka.
Czekaliśmy tak ze trzy kwadranse, a on wciąż stał na placu, już
tylko sam jeden, i wciąż na nas patrzył. Dopiero tuż przed naszym,
czyli mamy, babci i moim wejściem do biura odwrócił się
energicznie i zniknął gdzieś między barakami. Jego sylwetka
mignęła mi jeszcze niedługo później, kiedy mama otwierała drzwi
do naszego nowego domu prawie na samym końcu trzeciej alei. Nie
miałem jednak wtedy pewności, czy to na pewno był on i czy jego
obecność w pobliżu była lub nie była zwykłym przypadkiem.
Pierwsze dni w ośrodku upływały nam na poznawaniu otoczenia,
panujących zwyczajów i regulaminu pobytu, który mama musiała
podpisać i zaakceptować przy zameldowaniu. Warunki, chociaż
skromne, zdawały się być luksusowe po spędzeniu kilku nocy na
dworcowej posadzce, którą nam zaoferowano, gdy wysiedliśmy z
pociągu. Przede wszystkim w baraku było ciepło i sucho, a w
- 3 -
miniaturowej łazience czekał na nas prysznic, pod którym mogliśmy
się wreszcie umyć.
Mniej więcej po tygodniu ten - jak nam się w pierwszej chwili
wydawało - raj zaczął ujawniać swoje ciemniejsze strony. Woda w
łazience była, ale tylko zimna; w nocy po ścianach łaziły jakieś
obrzydliwe stwory, a okna i drzwi zamontowano tak nieszczelne, że
kiedy nastały deszczowe i wietrzne dni, siedzieć trzeba było prawie
cały czas pod kocem, bo temperatura i wilgotność powietrza w
środku była chyba taka sama jak na zewnątrz. Co gorsza - zwłaszcza
w takie niepogodne dni - nie było ze sobą co zrobić, a to było
równie przygnębiające jak ciągnące się godzinami wpatrywanie w
ściany i sufit. Mama mówiła, że obiecano jej jakąś prace (chyba
sprzątaczki?), ale formalności ciągnęły się i ciągnęły, więc
trudno to było przyjąć ze spokojem. Mnie też - jak to się mówi -
nosiło, bo czas ten ani to nie była szkoła ani wakacje, i tylko
możliwość pogrania w piłkę z innymi mieszkającymi w ośrodku
chłopcami dawała chwilowe, aczkolwiek złudne niestety poczucie
normalności.
Najwierniejszym kibicem naszych treningów i meczów był nie
kto inny jak Wujcio. Potrafił stać godzinę lub nawet dwie na skraju
placyku udającego boisko i patrzeć jak z przyniesioną przez kogoś
piłką dajemy sobie radę. Czasem bywało też jednak, że wcielał
się w rolę trenera, ujawniając rozliczne tajemnice dryblingu, a
nawet - w zawodnika którejś z drużyn, kiedy jej skład nie był
kompletny.
- 4 -
Początkowo obecność Wujcia na boisku bardzo nam imponowała,
gdyż wydawało się, że przez wszystkich jest dostrzegana, a to
miało wzmacniać nasz prestiż i - jak święcie wierzyliśmy
-zwiększać szanse na zostanie zawodowym piłkarzem, o czym marzył
chyba każdy chłopak w każdym ośrodku takim jak nasz. Z czasem
jednak, mniej lub bardziej świadomie, zaczęliśmy przyjmować ją
jako coś normalnego, co nie wymaga ani szczególnej uwagi ani tym
bardziej refleksji. Mnie jednak od pewnego momentu nie opuszczało
poczucie, że Wujcio przebywa z nami nie całkiem bezinteresownie jak
mogłoby się zdawać, i że to ja jestem tego powodem.
Kiedy pewnego dnia ogarnęło mnie to przeczucie, początkowo
nie chciałem dać mu wiary i próbowałem sobie tłumaczyć, że
oczywiście dobrze by było, ale to przecież bardziej pobożne
życzenie, niż fakt, który miałby jakieś racjonalne podstawy. No
bo - dlaczego właśnie ja? Nie byłem ani najlepszy na boisku, ani
najbardziej wygadany. Moja wiedza w porównaniu z innymi też
pozostawiała wiele do życzenia, a na dodatek brak mi było odwagi i
tak zwanej siły przebicia, co musiało sprawiać, że trudno było w
pierwszej chwili zwrócić na mnie uwagę. A jednak w przypadku Wujcia
było zapewne inaczej i z każdym dniem byłem coraz bardziej
przekonany, że to we mnie wpatrywał się w chwili naszego przyjazdu
do ośrodka, dla mnie przychodził grać w piłkę z grupą średnio
utalentowanych sportowo podrostków i że to głównie do mnie
adresowana była większość opowiadanych przez niego dowcipów i
historyjek.
- 5 -
Pewności nabrałem, kiedy któregoś dnia tuż po skończonym
meczu ni stąd ni zowąd zaproponował, że zabierze mnie ze sobą na
spacer do miasta. Oczywiście zgodziłem się od razu, mimo że z
ośrodka wychodziłem już wcześniej z mamą kilka razy, co nie było
w żaden sposób
zakazane. Tym razem jednak wyjście do miasta miało inny wymiar
i zupełnie inny smak. Po pierwsze i najważniejsze - że czułem się
tym zaproszeniem wyróżniony, gdyż nikomu innemu - z tego, co
wiedziałem - Wujcio nie złożył takiej propozycji. Poza tym -
chłopięca wyobraźnia podpowiadała mi, że spacer z nim musi być w
jakiś sposób niezwykły i wyjątkowy.
Umówiliśmy się na czwartą. Wujcio przyszedł do naszego
baraku punktualnie i zapytał mamę, czy zgodzi się, by zabrał mnie
ze sobą na jakieś dwie - trzy godziny.
- Byle chłopak zdążył na kolację - zgodziła się mama, po
czym zauważyła z uśmiechem, że teraz już rozumie, dlaczego
wszedłem tak wcześnie pod prysznic i tak się wystroiłem. Myślę,
że musiała być bardzo zaskoczona całą sytuacją. Ale być może
poczuła też ulgę, że przez jakiś czas nie będę - jak nieraz
mówiła - brzęczał jej nad uchem i dzięki temu więcej uwagi
poświęci babci, która wciąż nie mogła pogodzić się z tym, że
przyszło nam opuścić rodzinny dom i przenieść do innego kraju.
Często dopytywała, na jak długo. Tego jednak ani mama ani nikt inny
nie potrafił jej powiedzieć.
Spacer trwał rzeczywiście nie dłużej niż dwie godziny. Być
- 6 -
może dlatego, że Wujcio był pod każdym względem dobrze ułożonym
facetem, a może - ponieważ chciał na początek znajomości zrobić
na nas wszystkich jak najlepsze wrażenie. Było też zupełnie
inaczej niż kiedy wychodziłem z mamą i biegaliśmy po różnych
urzędach, a potem robiliśmy proste zakupy na bazarku, bo tam było
najtaniej. Wujcio o bazarku nie chciał nawet słyszeć.
- To nie dla nas - tłumaczył - chociaż jesteśmy tu obcy i
nie wszyscy będą patrzeć na nas ze zrozumieniem. Mają zresztą ku
temu powody. Ale czy my jesteśmy gorsi? Chodź, pójdziemy do
drogiego butiku, żeby zobaczyć, co mają ciekawego do ubrania dla
dżentelmenów, a potem - na hot-doga albo na lody. Co wolisz?
Wolałem lody, bo w ośrodku nigdy ich nie było, a bułka z
parówką czasem się zdarzała, tyle że na zimno i bez ketchupu, czy
musztardy. Wracając, zahaczyliśmy jeszcze o sklep ze słodyczami,
gdzie wyjątkowo apetycznie wyglądały kolorowe żelki. Oczywiście
nie musiałem za nic płacić. Wujcio miał gotówkę i z nieukrywaną
satysfakcją regulował wszędzie wszystkie nasze rachunki.
Następnym razem (w kilka dni później) weszliśmy do wielkiego
hipermarketu. Czego tam nie było? Można by chodzić i wybierać
całymi godzinami. Nigdy takiego nie widziałem. A tuż obok wiele
małych sklepików z biżuterią, elektroniką, książkami.. No i ze
sprzętem sportowym. Nie mogłem z niego wyjść. Na szczęście
Wujcio nie dał się długo prosić i kupił mi piękną
biało-czerwoną futbolówkę, zaznaczając mimochodem, że to dla
wszystkich, żebyśmy mogli lepiej grać. Pochwaliłem się od razu
- 7 -
mamie i przy pierwszej okazji chłopakom. Byli zaskoczeni i
zachwyceni. Mama - trochę mniej. Powiedziała, że raz.. Może być.
Ale znowu? - nie wypada. A poza tym - co ludzie powiedzą? Przecież
on nam obcy. Dlaczego to robi?
- Może po prostu mnie lubi - wyjaśniłem licząc, że to
zakończy dyskusję. Ale mama była widać innego zdania, bo
powiedziała, że też ma taką nadzieję, ale to wszystko wydaje się
jej bardzo podejrzane. Jeszcze bardziej zdenerwowało ją, kiedy
niechcący przyznałem się, że chodząc z Wujciem po mieście,
trzymamy się za ręce. To znaczy - on mnie trzyma, gdy jesteśmy na
ulicy.
- Normalni mężczyźni nigdy tego nie robią - wyjaśniła
mama. - Ale widocznie ten pan - dodała - całkiem normalny nie jest.
Wszystko wskazuje na to, że może ci zrobić wielką krzywdę. Będę
chyba musiała zgłosić to w recepcji, a może nawet na policji. I od
dzisiaj koniec! Zabraniam ci się z nim spotykać!
Jak łatwo się domyślać, nie byłem tym zakazem specjalnie
zachwycony. Nie mogłem zrozumieć i zaakceptować, że w jednej
chwili miałbym wyrzec się znajomości - ba! - może nawet przyjaźni
z kimś, kto wniósł w moje życie powiew normalności, choć zdaniem
mamy sam normalny podobno nie był. Mimo wszystko, podporządkowałem
się zakazowi, co przyszło mi o tyle łatwo, że to Wujcio całkiem
niespodziewanie zniknął gdzieś nagle i nie było go nigdzie widać
przez następnych wiele dni. Nie pytałem też mamy, czy złożyła na
niego jakieś doniesienie, gdyż wydawało mi się to oczywiste, skoro
- 8 -
oświadczyła, że bierze to pod uwagę. Koledzy z boiska nie
wiedzieli, co stało się z Wujciem i zachowywali się tak, jakby nic
się nie stało.
Pod koniec lipca mama dostała wreszcie upragnioną propozycję
pracy, tyle że w innym mieście, a to oznaczało, że musimy
opuścić ośrodek i od tej chwili radzić sobie już na własną
rękę. Baliśmy się tego trochę, ale od początku było wiadomo,
że pobyt w ośrodku nie może przecież trwać w nieskończoność.
- Niedługo znów pójdziesz do szkoły - pocieszała mnie mama.
- Poznasz nowych kolegów, zobaczysz nowe boiska. Na pewno lepsze niż
to piaszczyste klepisko. Wynajmiemy gdzieś normalne mieszkanie..
Tylko dla nas. Nie cieszysz się?
- Cieszę - odpowiedziałem bez entuzjazmu. - Ale tutaj..
- Tutaj - co?
- Przyzwyczaiłem się już trochę. No i będzie to kolejne
miejsce, do którego nie można wrócić.
- Tak w życiu bywa - próbowała uspokoić mnie mama. - A teraz
chodź, załatwimy razem wymeldowanie. Z tobą będzie mi raźniej.
Poszedłem, a jakże! Ale czy mamie było raźniej? Nie sądzę,
bo przy okienku miejsca było tylko na jedną osobę i poradzono mi,
żebym lepiej poczekał na ławce w głębi korytarza. Usiadłem. A
wtedy zza uchylonych drzwi tuż obok usłyszałem fragment rozmowy
telefonicznej:
- Ten, co go zabrali do szpitala?. Prawdopodobnie udar.
Niesamowity facet. Twardy. Syn zginął mu na jego oczach. Podobno
- 9 -
szli ulicą do sklepu po chleb. Nagle zaczął się ostrzał. Syn
dostał odłamkiem pocisku, a on jakimś cudem ocalał. Do ostatniej
chwili ściskał jego rękę. Tak, to ten, co grał tu z chłopakami w
piłkę..
I wtedy podeszła mama, zaczęła coś głośno mówić.. Chyba,
że musimy już iść.